środa, 13 listopada 2013
Deszcz padał tak, jakby i on był zatrudniony w szacownym towarzystwie pogrzebowym i chciał, już pogrzebanego Ireneusza Adama, jeszcze zatopić. Przemokłem do suchej nitki i wściekłem się. Nic mnie tak nie doprowadzało do szału jak własna niemoc. Przekląłem deszcz, Irka, jego poezję i zarozumialstwo, jego alkoholizm i jego głupi koniec. Schowałem się przed deszczem w grobowcu jakiejś – sadząc po granicie – zacnej i godnej rodziny, zdziwiony że nie ma w nim ławeczki. Deszcz lał, żałobnicy rozbiegli się do wszystkich cmentarnych bram szczęśliwi że mogą przeżywać ulewę, a Ireneusz Adam leżał dwa metry w dół, zadowolony ze swojej nowej kryjówki – najlepszej. Pociągnąłem francuskiej whisky, popatrzyłem na cmentarnego kota mordercę jak ugania się za wiewiórkami i zacząłem wspominać życie Adama. Początek był bajkowy. Urodził się tak piękny jak marzenie starych panien i nieznośny jak ból zęba. Rósł jak topola, piękniał i krzyczał. Wykrzyczał rowerek, motorower, motor, namiot i wszystko inne gadżety - tak pomocne w rozwoju młodego ogiera. Mając lat szesnaście wykrzyczał sobie niczym nie skrępowaną wolność. Im on stawał się głośniejszy tym cichsza stawała się rodzina. Starsza siostra poświęciła się astrologii i chiromancji, mama zaczęła przesiadywać w kościele, a ojciec w fotograficznej ciemni. Nie wiadomo czym jeszcze zaczęłaby się zajmować rodzina gdyby pewnego dnia Ireneusz Adam nie ryknął: „jestem poezją” i nie wyjechał do Wrocławia. Oczywiście, o gruntownej edukacji nie było nawet mowy, bo ponoć dobra poezja sama się obroni. Może nawet wspólnym wysiłkiem rodzina zdołałaby go nakłonić do zrobienia np. matury, ale niestety, rój pięknych motyli wyfruwających z jego łóżka na odchodnym szeptał: „pięknie poetyzujesz”. Sam Ireneusz nie zdołał zauważyć, że uroda tych motyli jest odwrotnie proporcjonalna do ich inteligencji, i wierzył im bez zastrzeżeń. Wiara czyni cuda. We Wrocławiu obezwładnił swoją nieziemską urodą jakąś starą ciotkę i ta oddała mu do dyspozycji swój największy salon. Pusty, bowiem secesyjne meble padły łupem jakiegoś zapobiegliwego oficera UB. Na szczęście to były czasy kiedy poezją było wszystko. Ireneusz zaścielił sobie podłogę starymi numerami „Poezji”, „Odry”, Twórczości” i zaczął przemyśliwać nad sposobami które pomogłyby mu wykręcić się od wojska. Słowacki w kamaszach?! Też coś! Inni poeci doradzili mu kawę i jakieś lekarstwo. Wojskowy lekarz stwierdziwszy ciśnienie 200 na 200 w te pędy wysłał go do szpitala, a tam, wolny od codziennych trosk, stworzył kilkadziesiąt wierszy. Wydano mu tomik wierszy i okrzyknięto objawieniem roku. Na najbliższym „święcie kwiatów” Ireneusz wrzucił stoisko ze swoimi tomikami wierszy do Odry, Wrocław jęknął: „Oooo” i ...miał ich u swoich stóp. No, gdy wojewódzkie miasto wije się u stóp poety, to trzeba na to konto łyknąć kwantum dobrego trunku. Wszedł więc mój przyjaciel ze swoim przyjacielem przez okno wraz z oknem do restauracji i wyszedł po roku na odwyk. Odwyk dał mu czas do napisania dwóch powieści i jeszcze jednego zbioru wierszy. Gdy wychodził z zakładu dla obłąkanych, przed bramą stał tłumek wielbicieli i przyjaciół serdecznych z kwiatami, w uśmiechach i z autorskimi złotówkami. Do Wrocławia już nie dojechał. Spotkana po drodze sławna piosenkarka, wracająca z turne „do kotleta”, urządziła dla niego recital we własnej willi. Śpiewali tak i recytowali przez rok. Rozjechali się w końcu. Ona do kliniki nerwic a on na kolejny odwyk. Tam, bez słowa dali mu izolatkę, maszynę do pisania i bystrookich pielęgniarzy abstynentów. Napisał kolejne dwie powieści i przezornie opuścił szpital przez okno z pominięciem tłumku wielbicieli. Szczęśliwe wyjście zaprowadziło go przed ołtarz ze sławną poetką. Dodatkowy ciężar w postaci genialnej poetki, ale głupiej żony, wyprowadził go do pobliskiej karczmy. Z niej wyprowadziła go milicja i kierując się odnośną adnotacją w dowodzie osobistym, zawiozła go do rodzinnego domu. Wyrzut w oczach matki pchnął go na pobliską wielką budowę – w charakterze reportera – i ten nos reporterski zawiódł go do kantyny. Na odwyk już sam się zgłosił. Wziął rozwód, napisał wspaniałą powieść i zaczął patrzeć na siebie trzeźwym okiem. Nie wiem czego się w sobie dopatrzył, ale musiało to być na tyle okropne i napawające przerażeniem, że w rezultacie tej wiwisekcji ukrył się na wsi. Próbował tam pisać wśród psów, kur, kotów i innych zwierząt które potrafią się wyżywić same. Niestety ruralistyczna sielanka nie trwała długo. Obce ciało poety w ciele zwartej społeczności hreczkosiejów zostało odrzucone przy pomocy podpalenia i Ireneusz ponownie wylądował na wrocławskim bruku z odszkodowaniem PZU w kieszeni i lękiem przed wsią. Na widok przyjaznej knajpy na wrocławskim dworcu bez słowa wsiadł w PKS i pojechał do Warszawy. Właśnie zastawiałem nie swój dom pod strita, gdy dosiadł się do stolika. We dwóch szybko poradziliśmy sobie z polonusami. Dwa tysiące baksów to była fortuna. Meksyk przywitał nas wszelkimi możliwymi oszustwami. Leżeliśmy któregoś dnia na plaży, gdzie płaci się za wejście i za co sto metrów rozstawionych policjantów i za cień o który gryzą się psy. Irek pisał, ja opalałem podeszwy stóp, gdy nagle podpłynęła superszybka łódź motorowa i pod lufami jej załogi wszyscy oddali wszystko. Na Okęciu straciłem go z oczu na kilka minut. To wystarczyło by wpadł na kobietę tak mocarnego charakteru jaki jest właściwy tylko żonom alkoholików. Ona była panną, dziewicą ,a taki właśnie miała charakter. Gdy go odwiedziłem trzy lata później, przed blokiem stał maluch, trzy pokoje tonęły w dobrym współczesnym malarstwie, stylowych meblach, i tysiącach książek. Irek nie pił, pisał, redagował i leczył alkoholików na tyle skutecznie, że nieznajome mu kobieciny całowały go po dłoniach na ulicy. Na chwilę zrobił się zasadniczy, nietolerancyjny, wymagający, pracowity i pamiętający o bliźnich i ich małych datach. Ponoć człowiek żyje dotąd, dopóty żyje o nim pamięć. Ireneusz zaadoptował troje dzieci i... przeliczył się ze swoimi siłami. Trzy małe diabły z buziami aniołków zapędziły go w kąt. Wszystko już było. Każda odmiana ucieczki do wolności była już wypraktykowana prócz tej. Cieć mi później opowiadał, jak to w dzień przed, Irek mówił głośno do kogoś: „Taki skurwysyn, łajza, pijak który zaprawia denaturatem, który adoptował sobie śmietnik, czuje się jak młody Bóg, jak właściciel świata, a ja czuję się jak złamany chuj.” Stoczył tyle pięknych rund ale przegrał. Był prawdziwym facetem nim opuścił ten bal i dlatego siedziałem taki wściekły, w granitowym grobowcu jakiejś zacnej rodziny.
btw polecam impezy militarne, eventy, wyjazdy motywacyjne www.militarne-borne.pl mieszkania wynajem rzeszów kąt
Do usłyszenia!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz